Skończyły mi się papierosy.
Muszę wydać kolejne 12 zł, a co gorsza - muszę znaleźć jakiś sklep. Na co dzień
raczej nie palę, natomiast po alkoholu jestem w stanie palić tyle papierosów
ile jest w moim zasięgu. Nie o końca rozumiem skąd to się bierze, nie wiem czy
alkohol wpływa na mój metabolizm w taki sposób, że zupełnie receptory nie
przyjmują nikotyny, czy po prostu kiedy już w piję w konsekwentnym procesie
autodestrukcji, to moja podświadomość prosi o podawanie każdej trucizny, przez
którą nie jestem narażony na zbyt duży ostracyzm społeczny w miejscu
publicznym.
Kilkanaście
minut do szóstej rano, rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym
dostanę papierosy. Wypatrzyłem kiosk przy przystanku, który zaraz otwierają, w
środku już zapalone światło, jakaś damska komórka miejskiego organizmu wraz z
nim niechętnie budzi się do przeżycia następnego dnia. Siadam więc na ławce i z
niecierpliwością zerkam na zegarek, wystukując stopą jakiś nikomu - nawet mi -
nieznany rytm. Na przystanek podchodzi jakaś parka. Chłopak podpity, łysy, spluwający
co kilka kroków, w jednej ręce butelka piwa dopitego do połowy, a w drugiej
dłoń swojej wybranki. Dziewczyna drobna, niewysoka, o blond włosach, ale
naprawdę ładna. Też niezupełnie trzeźwa, ale zdecydowanie lepiej się trzymała
od swojego lubego. Ona wspominała mu coś o książce i filmie "Wielki
Gatsby" i o tym, że chętnie by się wybrała do kina. On kontrował, że nie
lubi filmów o starych czasów i film zawsze mogą zobaczyć "przy browarze u
mnie na chacie". Wyglądali jakby znali się dość długo i dobrze, jednak
żyli w zupełnie innych światach. Ciekawe, co było mostem łączącym te dwie wyspy.
Sam
nigdy nie miałem poważniejszych relacji. Nie jestem zbyt ciekawy, zbyt
przystojny, nie mam hobby - chyba, że liczą się niewyraźne poranki i
wszechogarniająca niechęć do świata. Większość dziewczyn, z którymi miałem
kontakt nie mogła znieść tego, że jestem leniwy, egoistyczny, ciągle ironiczny
i sarkastyczny. Do tego półinteligentne debaty filozoficzne po alkoholu. No
cóż, może po prostu jestem niezdolny do miłości.
Niemniej
jednak poświęciłem dużo czasu na przemyślenia o relacjach - z jednej strony
nauka dostarcza nam coraz więcej danych dotyczących doborów partnera, z drugiej
strony wciąż pozostaje pewna abstrakcyjna, wręcz magiczna niepoznana mgła
otaczająca miłość. Oczywiście - jestem jeszcze zupełnie młody i brakuje mi
sporo doświadczeń życiowych, przede mną sporo wzlotów i upadków. Nie uważam
jednak, że to w jakikolwiek umniejsza lub odbiera mi prawo do opinii. Większość
relacji, z którymi miałem styczność była dla mnie zawsze dziwna i tak cholernie
mało romantyczna. Z racji tego, że jestem heteroseksualny, większość tego czasu
poświęciłem oczywiście na oczekiwania i odczucia płci przeciwnej. Z jakiegoś
powodu dziewczyny ogólnie chętnie ze mną rozmawiały i opowiadały o swoich
problemach, wyrobiłem sobie jakieś tam zdanie. Słuchałem tylko tych, na których
mi zależało, więc uważam je za "ogarnięte", czy bóg wie jak to nazwać.
Prócz
takich spraw oczywistych - że samiec musi się zwyczajnie, fizycznie podobać jest
spraw chyba trochę bardziej zawiłych.
Przede
wszystkim trzeba słuchać, a co ważniejsza trzeba słyszeć. Najcięższe jest to,
że niektóre istotne sprawy są wypowiadane między wierszami lub w ogóle
wypowiadane nie są. Wydaje mi się, że bierze się to z nauczonej przez lata
dzieciństwa, seriale, filmy, bajki wiarę w miłość "idealną". Taką, w
której nie trzeba wszystkiego wypowiadać, w której druga połowa będzie po
prostu wiedziała - bo przecież jest drugą połówką, a ponadto znają się nie od
dziś. Doprowadza to do sytuacji trudnych - czasem na pewno można odczytać
potrzeby drugiej osoby, ale choćby każdą chwilę poświęcić miłości, nie da się
wiedzieć wszystkiego - także kobiety obrażają się czasem
"nie-wiadomo-o-co". Według mnie wysyłają sygnały próbujące przekazać
to, czego potrzebują, ale mężczyzna nie jest w stanie tego odczytać, więc
oznacza, że coś jest nie tak w relacji. Łańcuch zamyka się. Zauważyłem też, że
dziewczyny - po mimo tego, że są zupełnie samodzielne intelektualnie i nie
jedna, z którą rozmawiałem była dużo inteligentniejsza ode mnie - oczekiwały w
swoim partnerze jakiegoś rodzaju inspiracji, autorytetu i pasji. Nie wiem, czy
to takie odruchowe pragnienie postaci podobnej do stereotypu ojca (w drugą
stronę też to działa, chyba nawet mocniej). Ale odczułem w rozmowach, że
problemem jest często brak bezpieczeństwa, jakiegoś rodzaju stabilności,
wytworzenie w pobliżu siebie obszaru spokoju i kontroli, ale z drugiej strony z
dużą dozą zaufania. Brzmi to trochę jak założenie nieodczuwalnej smyczy w taki
sposób, by partnerka tego nie zauważyła. Z przeciwnej strony musi być jakaś
wszechogarniająca i inspirująca pasja wewnątrz takiego mężczyzny, by można było
się razem z nią zachwycać i natchnąć własne działania.
A
wystarczy szczerze rozmawiać, nie bać się krytyki - zarówno jej przyjmowania
jak i wypowiedzenia. Jestem naiwny i niezbyt mądry - miłość według mnie nie
polega na wzajemnym uzupełnianiu się. Miłość polega na kompletnym zatracaniu
siebie, w drobnych gestach i słowach drugiej osoby, w sposób zupełnie
nieświadomy, a z drugiej strony inspirujący w subtelny, niemalże duchowy sposób.
Chyba
właśnie osiągam maksymalne stężenie alkoholu we krwi - zaczynam myśleć o
miłości, jakbym coś o niej wiedział. Aktualnie wiem tyle, że gdybym kogoś
pokochał - umarłbym ze strachu wiedząc, że nigdy nie będę w stanie być
partnerem, na którego Ona zasługuje.
No cóż,
nie każdy jest stworzony do uczuć wyższych. Zazdroszczę wam - tym, którym
będzie dane pokochać.
Otworzyli
kiosk. Kupiłem papierosy, mocniejsze niż zwykle - bo oto jest finał większości
historii miłosnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz