czwartek, 20 grudnia 2012

Jeden: III


Po chwili przytłoczenia osobliwą mieszanką rzeczywistości oraz wizji zafundowanych przez mój umysł wstałem pomagając sobie poprzez opieranie się o drzwi. Wiedziałem, że nie ma możliwości, bym tego dnia wyszedł z domu. Trudno, zjem sobie zupkę z torebki – pomyślałem. Przechodząc jednak obok sypialni, wiedziałem, że to przegrana walka. Wyczerpany skierowałem swoje kroki do łóżka. Mój rozum zdominowała jedna myśl – sen.

Obudziłem się rano, około godziny szóstej, na całe szczęście ze zdecydowanie mniej posklejanymi myślami. Napięta sieć połączeń nerwowych odprężyła się pozwalając mojej świadomości spocząć. Niepokojące było to, że w pobliżu stanu relaksu czaił się niepokój z samotnością. Na myśl przyszła mi wizja potężnego węża, który tuż przed śmiercią swojej ofiary rozluźnia potężny skurcz swoich mięśni, lecz tylko po to, by jeszcze przez kilka chwil napawać swoje ego uczuciem wyższości nad swoim przyszłym pokarmem. Wepchnąłem te myśli niezdarnie za mur dobrego samopoczucia oraz biologicznej chęci do przeżycia kolejnego dnia.

W końcu trzeba iść do pracy. Wstałem, toaleta, śniadanie, kawa, prysznic, założenie ciuchów, wyjście z domu, zamknięcie drzwi, dojście na przystanek, przejazd autobusem, praca.

Och tak, moja wspaniała praca. Moje prywatne więzienie, z którego nigdy nie potrafiłem uciec. Sam dogodnie ją wybrałem, zadbałem żeby sposób sprzedawania mojego wolnego czasu oraz umiejętności był jak najbardziej korzystny. Oczywiście mam wspaniałe biuro, obok innych podobnie spełnionych osób jak ja. Moje biuro ma wymiary porażających 8 metrów kwadratowych. W pobliżu znajduje się prawdopodobnie 63 takie wspaniałe biura. Chyba, że jest ich tam 127, 255 albo może nawet milion. Prócz pracy, codziennej kurtuazji, wymiany przyjemności dzieli nas uczucie dużo silniejsze. Uczucie, które konsekwentnie wypala wnętrze, jednak robi to w wyjątkowo subtelny sposób. W pewnym sensie można to przyrównać do działania alkoholu etylowego na mózg. Najpierw odczuwasz delikatny stan odprężenia poznając swoich współpracowników, przełamujesz bariery robisz się coraz śmielszy. Drugą stroną medalu jest monotonia w którą wpadasz powodująca otępienie, nieprecyzyjność ruchów, oddalenie rzeczywistych problemów. Narasta w Tobie tak samo, jak kumulują się promile w Twojej krwi. Narasta w Tobie tak samo, jak alkoholikowi zbierają się kolejne dni w ciągu alkoholowym. Jedno i drugie wyniszcza Ciebie, z jednej strony zupełnie inaczej, z drugiej jednak odpowiednio dawkowane zostawiają taką samą pustkę. Pozostaje tylko pożoga po dawnym krajobrazie zdrowia psychicznego i fizycznego. Oczywiście starannie zadbałem, schodząc schodek po schodku w dół, by destrukcją zajął się i alkohol, i praca. To jest dopiero talent, nie ma co. Tak więc stałem w tych ruchomych piaskach miotając się, próbując składać kolejne minuty do kupy, by przeżyć kolejny kwadrans, godzinę, dzień pracy i w końcu cały dzień w ogóle. Następnie łączyłem te dni w łańcuch tygodni i miesięcy. Ironią było to, że każdy przetrwany dzień był kolejnym ogniwem, przez co ów łańcuch przybierał na wadzę. Najbardziej przerażający był jednak fakt, że nie mogłem sobie pozwolić na chwilę spoczynku i spojrzenie za siebie, na ten przeklęty łańcuch, gdyż powodowało to przytłoczenie, zupełnie jakby na jego końcu ktoś stał i tylko czekał na chwilę słabości, żeby pociągnąć z całą siłą do tyłu.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Jeden: II


Zamknąłem drzwi. W głowie mi zawirowało, teoretycznie nie powinienem być zaskoczony, jednak to było coś innego - nowe uczucie. Poczułem jak z mojej głowy spokojnie spływa ciepła, gęsta ciecz w dół, na resztę ciała – na zewnątrz niego i wewnątrz równocześnie. Było to przyjemne, ale niepokojące, jak wszystko co nowe z resztą. Właśnie to ciepło spowodowało delikatne zawroty głowy. Podparłem się więc ręką o ścianę, kolejne wdechy i wydechy. Czułem jak powoli coś mnie odrywa z tego świata, niedobrze, bardzo niedobrze ze mną. Usiadłem na ziemi. Ciepło już prawie całe mnie wypełniło. Przymknąłem oczy na chwilę, przestając walczyć z dziwnym, nowym uczuciem.

Po chwili otworzyłem oczy i wyjrzałem przez okno klatki schodowej. Niebo było pomarańczowo-czerwone. No trudno, jak widać zebranie się w sobie i wyjście zajęło mi prawie cały dzień i właśnie zachodzi słońce. Całkiem sympatyczny widok. Schodząc z mojej kawalerki na drugim piętrze zaczęło mi dzwonić w uszach. Niezbyt przyjemne uczucie, zdecydowanie muszę opanować konsumpcję alkoholu. Jak nie przestać, to chociaż zacząć kontrolować spożycie. Dać sobie limit ilości wypitego alkoholu na imprezie. Niby się dramatycznie nie wydurniam ani nie upadlam, jednak na pewno jestem na równi pochyłej, wypada to przystopować zanim rozwalę się o kamieniste dno. Wyglądam przez okno na drzwiach od klatki, niebo naprawdę było czerwone, wręcz krwistoczerwone. Kac musi naprawdę mnie dobijać. Trzęsącą się ręką otworzyłem drzwi.

Czas momentalnie jakby zwolnił, a otoczyła mnie gęsta, pusta cisza. Zamknąłem natychmiast oczy. W uszach zacząłem czuć oraz słyszeć płynącą krew, jednak nie dochodziły mnie żadne dźwięki. Nie usłyszałem skrzypienia drzwi, metalicznego szczęku klamki oraz zamka, nic. Cisza ta jednak nie była komfortowa, była wypełniona grudami jakiegoś brudu, który wkradał się do głowy tą samą trasą, którą normalnie przyjmowane są dźwięki. Każde uderzenie serca, która w obliczu takiej sytuacji gwałtownie przyśpieszyło, pompowało to paskudztwo wprost do mojej świadomości, tak dokładnie utkanej przez zbitą sieć neuronów. Boże, co mi się dzieje, niech to się skończy, a nigdy więcej nie wezmę alkoholu do ust. Pomocy, proszę! Otworzyłem szybko oczy, nie zważając na krzyk bólu wydany przez napuchnięte spojówki. Bodźce, które pędziły po nerwach wzrokowych, nie niosły ze sobą sensownych informacji.

To nie jest moja ulica. To nie jest moje miasto. To nawet nie jest mój świat. To jest świat wyrwany z koszmaru, ale nawet nie mojego. To jakbyś wziął pomysły Lovecrafta, Kinga, Daliego i innych nieramowych umysłów i kazał im uprawiać wyuzdany seks, a to pokraczne, wypaczone dziecko było światem, który mnie otaczał, chociaż nie jest to do końca poprawne określenie. Świat ten miał to do siebie, że nie otaczał w normalnym znaczeniu tego słowa. On wypełniał wszystkie ze zmysłów, tworząc sobie z nich wejścia do każdego organu, każdej tkanki, każdej komórki ciała. Wypełniał palącą półpłynną, kiślowatą cieczą, która zastępowała wszystko, co definiowało świadomość, zostawiając tylko zgliszcza i tańcząc radośnie, lecz obrzydliwie, jak kiedyś tańczyły niekształtne figury, dotknięte całą paletą wad genetycznych, w objazdowych cyrkach.

Zamiast ulic, chodników, trawników i skwerków pod nogami wiły się leniwie i spokojnie długie macki, a może były to robaki, jednak tak długie, że nie było widać ani początku ani końca. Wyglądało jakby ktoś – niezbyt doświadczony – utkał z nich nierówną płachtę i przykrył nią ziemię, chyba że to była ziemia? Żywa i przerażająca Matka Natura wyrzuciła z siebie całą pogardę i niechęć dla ludzkości, o które tak konsekwentnie zabiegamy. Nici te były barwy brudnej żółci, co jakiś czas przystrajając się w szmaragdowe plamy, które przypominały czerniaki. Gdzieniegdzie wici ulegały zgrubieniu oraz zawijały się miedzy sobą rosnąc do góry, tworząc drzewa, które przypominały bardziej kosmki jelitowe niż jakąkolwiek roślinę. Przeciągając wzrokiem wzdłuż tego tworu nie mogłem nie zwrócić uwagi na niebo. Firmament przystroił się dziś w elegancki, zużyty płaszcz barwy brązowej oraz błękitnej. Kolory te ciągle ze sobą walczyły, tworząc zorzę, która była rozciągnięta zamaszystym ruchem ręki na cały nieboskłon. Na niebie unosiły się kule ogniste, przypominające gwiazdy, połączone ze sobą niewidzialnymi nićmi pajęczej sieci, która spokojnie falowała na nieodczuwalnym dla mnie wietrze. Świat ten z jednej strony był nieprawdopodobny i odrealniony, z drugiej jednak strony był najprawdziwszym, najbardziej intymnym doznaniem, które zafundowało mi życie. Tak! Nie seks, nie romantycznie uniesienia, tylko ten świat schowany gdzieś przed dociekliwymi oczami naukowców i szarego motłochu, świat dostępny dla mnie. Mój prywatny, kieszonkowy wszechświat.

Powrót był brutalny w skutkach. Nagle jakby ktoś przeciął nić świadomości, która łączyła mnie z tym światem. Zamknąłem oczy tak mocno jak potrafiłem, walcząc z bolesnymi spazmami, które trawiły moje kończyny i trzewia. Ból był tak potężny i obezwładniający, że przyćmił moją świadomość. Jesteś w stanie sobie wyobrazić ból tak silny i nieprzenikniony, że w jego obliczu zapominasz kim jesteś, tracisz poczucie istnienia? Właśnie to mi towarzyszyło. Położyłem się na ziemi, nie mogąc walczyć z cierpieniem oraz skurczami i zwymiotowałem zaraz obok siebie, krztusząc się i szlochając jednocześnie. Gdy już moje niespokojne ciało odpuściło mi męki, pokracznymi ruchami, podpierając się podniosłem i otworzyłem oczy. Stałem zaraz przy drzwiach frontowych od mojej kawalerki. Na wzorzystej czarno-brązowej wycieraczce leżały pęczek moich kluczy. Schyliłem się, by je podnieść, jednak ze względu na ból i kompletny chaos w mojej głowie nie było to łatwe. Po kilku chwilach, wdechach i walce z samym sobą otworzyłem drzwi, niemalże przewracając się wszedłem do mieszkania, zamknąłem szybko drzwi i usiadłem podpierając się o nie plecami. Z rękoma założonymi na kolanach, lekko się do nich przytulając odchyliłem głowę do tyłu, próbując uspokoić umysł.

Co się ze mną stało? To było straszne i piękne jednocześnie. Okropnie bałem się tego świata, a z drugiej strony bardzo chciałem do niego wrócić, zżyć się z nim i zrozumieć. Było coś magnetycznego w tym półorganicznym obrzydlistwie. Czy ja postradałem zmysły? Nikt w rodzinie nie cierpiał na poważne choroby psychiczne, z drugiej strony dlaczego nie miałbym być pierwszym? Może to przez alkohol, zemdlałem i po prostu z powodu zatrucia i niedotlenienia miałem wizje odległych lub też bardzo wewnętrznych krain. Niepokoiło mnie to bardzo ze względu na to, że pewna część mnie chciała tam wrócić. Przytłaczała mnie nawałnica myśli. Wdech. Wydech. Może faktycznie oszalałem? A może istnieje siła wyższa, która zesłała mi wizję? Może jestem prorokiem? Może telepatą? Może łącznikiem z innym światem? Niestety, człowiek chętniej wierzy w takie rzeczy, niż fakt, że ćpam etanol i to jest prawdopodobniej przyczyna takiej wizji.



niedziela, 16 grudnia 2012

Jeden: I


Znowu mam napuchnięte spojówki – pierwsza myśl, która dotarła do mnie rano. Nie miałem pojęcia, która jest godzina i do końca nie pamiętałem jak się znalazłem tutaj. Trudno, trzeba wziąć życie na klatę. Otwieram oczy i od razu czuje te moje bogu ducha winne spojówki. Moje łóżko, to dobrze. Głęboki wdech powietrza i siadam na łóżko. Czuję się jak Neo odłączony z matriksa. W głowie jeszcze lekko się kręci i do tego zaczyna boleć. Odnoszę wrażenie, że żyły, tętnice, a nawet same komórki nerwowe skurczyły się, a krew i myśli przez nie przepływające ledwo mieszczą się w „szwach” i dlatego tak ten łeb, za przeproszeniem, mnie „napierdala”. Kolejny wdech – czuję, że płuca i gardło przepalone fajkami. Jestem wspaniały, kurwa inteligentny, tak że słów mi brakuje. Z resztą teraz słów mi brakuje w ogóle w zapchanym szlamem gardle. Wstaje, nagła zmiana ciśnienia w czaszce prawie mnie zabija. Poranny rytuał każdej osoby, która zbyt intensywnie zabaluje. Klucze są, portfel jest, telefon leży rozwalony na podłodze. Ciężko wzdycham, ale kucam i zbieram elementy, składając go do kupy. Skończywszy rzucam go na łóżko i zmierzam do toalety. Dobrze, że wynajmuję tylko kawalerkę, a nie jakąś ogromną willę -  do toalety blisko. Wchodzę i patrzę na sedes. Kolejny ciężki wdech powietrza, odbija mi się wczorajszym alkoholem dość niebezpiecznie. Przed załatwieniem porannej toalety przemywam twarz wodą, jest zimna, coś tam dalej czuję, mózg pracuje, dobrze. Patrzę w lustro. Ziemista cera, oczy malutkie jak u żołnierzy Wietkongu, źrenice małe, wręcz przerażone wpadającym światłem. Oto człowiek, oto ja. Każdy, który chociaż raz pokładał we mnie wiarę musiałby być nieskończenie dumny patrząc na mnie w takim stanie. Niechętnie, bo niechętnie, ale sikam, myśląc o tym, że będąc wysuszony tak mocno jakbym przeżył własną kremację, mój organizm i tak oddaje resztki wody. Mocz jest żółty, to oznacza, że nerki jeszcze filtrują. Wspaniale. Wracam do swojej sypialni. Podnoszę telefon – dwie nieodebrane wiadomości.

Pierwsza – wygrałem jakieś najlepsze auto na świecie, wystarczy wysłać smsa za 40 zł. Patrzę ponownie, faktycznie 40 zł, coraz bardziej bezczelni się robią, albo ludzie coraz to bardziej naiwni. No tak, jako masa jesteśmy tylko trzodą, niestety. Druga wiadomość bardziej zaskakująca „Dzięki za wczoraj. Do zobaczenia.” – numer oczywiście nieznany i niezapisany. Uroki przetartego filmu. Dzięki alkoholowi oczywiście kamerzysta gdzieś wyszedł, a ja zostałem z pustym skryptem. Zajebiście, nie wiem co mam zrobić. Gratuluję sam sobie w myślach. Boże, jak ja sobą gardzę. Niestety wiem, że jestem inteligentny, być może wielkiej wiedzy nie mam, jednak myślę szybko, nawet na tym jebanym kacu mój mózg i moje myśli są jak rakiety, do tego poruszające się we wszystkich kierunkach przestrzeni mojej świadomości jednocześnie. Gardzę sobą tym bardziej, że zamiast rozwijać się - gniję. Mam co jeść, w co się ubrać, mam nawet kilka bliskich i bliższych osób, więc teoretycznie świat stoi przede mną otworem. Jednak całe dnie siedzę, grzebiąc w Internecie, poczytam jakąś książkę i wszystko na co mnie stać. Żrę, sram, melanżuję, śpię. Gniję. Sam siebie w to wpędziłem i sam dalej brnę. Najbardziej mnie bawi to, że refleksje na temat mojego życia przychodzą do mnie wtedy, kiedy mam kaca lub w środku nocy. To jakiś paradoks. Mam plan na zmianę swojej osoby tylko wtedy, kiedy mam doskonałe wymówki, by nie zrobić czegokolwiek. Eh, nieważne. Dobrze byłoby jakoś zastanowić się nad tym, kto mi napisał wiadomość. Zacząłem wczoraj bawić się ze znajomymi, potem wyszedłem z baru i stwierdziłem, że przejdę się dokoła tego miasta. Miasto kultury, hipsterów i indywidualności takich, że każdy taki sam. Dobra, najpierw podstawowa higiena, coś zjeść, potem się pomyśli „jak żyć superbohaterze?”.

Nudności. Wspaniale, po prostu wspaniale. Lecę szybko do toalety, klękam nad muszlą i uwalniam wszystkie swoje żale. Jest mi tak smutno, że czuję skurczę w trzewiach. Są tak intensywne, że przypominają mi torsje. Z bólu i obrzydzenia samym sobą łzy ciekną mi po policzkach. Przecieram twarz papierem toaletowym i ruszam pod prysznic. Zmyję z siebie resztki wczorajszego dnia, nawodnię ciało i postaram troszkę oczyścić myśli gorącą wodą. Cóż innego pozostaje mi zrobić? Mógłbym ruszyć się do monopolowego po jakieś piwo, najlepiej miodowe, ale na szczęście mam resztki rozsądku, jakieś okruszki samozaparcia, które nie pozwalają mi kompletnie zapaść się w zimną i gęstą toń alkoholu. Ściągam więc przepocone bokserki i wchodzę do kabiny. Gorąca woda jest przyjemna, wręcz relaksująca. Głęboki wdech i płytki wydech. Przy poważniejszych wydechach boli mnie gardło, to przez ćmiki. Sikam pod siebie jak każdy facet, tak każdy, nie walczę z tym. W obliczu kaca i czającej się w pobliżu depresji to już na pewno każdy jeden. Jak tutaj wspaniale nie ma problemów. Mój azyl, prosty, pozwala się zrelaksować i uciec od życia. Życie wymaga działania i robienia rzeczy. Ja tak strasznie tego nie chcę, a już na pewno nie teraz. Nie mam ochoty robić czegokolwiek, czasem myślę, jak świetnie byłoby przestać istnieć na kilka dni. Odpocząć od mojego umysłu, umysłu którego nie mogę opanować, a dziś jest szczególnie szybki, więc szczególnie boli mnie nędza mojej osoby, brak działań. Ciepła woda nieszczególnie pomaga. Do tego trzeba już wychodzić, bo rachunki niestety są, a woda za darmo nie jest. Wycieram się i zakładam świeżą bieliznę. Fizjologia przypomina o sobie. Umyłem się tylko po to, żeby to sprofanować, wspaniale. Idę więc do lodówki, pusto. Są jakieś rzeczy tam, ale niestety nic co mi odpowiada. Muszę zacząć robić zakupy na tydzień czy coś, w jakimś supermarkecie, będzie taniej i lepiej. Wkładam więc dżinsy i świeżą, jasnobłękitną koszulę. Umyłem się niedawno, a mam wrażenie – pewnie jeszcze prawdziwe – że już śmierdzi ode mnie dniem wczorajszym i wszystkimi głupotami, które wczoraj z ogromną dumą robiłem, a teraz okrywają grubo utkanym płaszczem wstydu. Przynajmniej nie mam siniaków, nikt mnie nie okradł – pocieszam się fałszywie. Mój mózg jest na tyle popierdolony, że myśląc jednocześnie ocenia wartość tych myśli, zupełnie jakbym miał rozdwojenie jaźni. Jak „boska dwójca”. Jestem ja i drugi ja, który jest zimny, rozsądny i bardzo mocno oceniający moją osobę, zazwyczaj negatywnie… prawdziwie.

Staję przed lustrem, psikam się jakimiś perfumami, żeby nie śmierdziało tak ode mnie, kilka oddechów na uspokojenie i dodanie pewności siebie. Pora wyjść, założyć uśmiech oraz przyjemny głos, a wszystko na czym teraz mogę się skupić, to fakt, że muszę być, bo nie stać mnie na życie, jestem taki słaby, że potrafię tylko być. Otwieram więc drzwi i wychodzę. Spróbuję żyć, może tym razem się uda.


Odsłony w ostatnim miesiącu