- Jaki jest dzisiaj dzień, Anno?
- Dziś jest kolejny dzień na drodze do perfekcji
- Czy wczoraj w stu procentach spełniłam założone cele?
- Byłaś bardzo blisko, dlatego dzisiaj musisz się postarać dać z siebie
ponad sto, by wyrównać wczorajszy debet
- Jak jestem?
- Jestem dobra, inteligentna i nieustannie się rozwijam, by nie zawieść
bliskich i przede wszystkim samej siebie.
- Uśmiech?
- Jest! Do dzieła Aniu!
Umyłam więc ręce, by poranną toaletę przeprowadzić schludnie i jak
należy. Weszłam szybko pod prysznic, spojrzałam na swoje ciało – wciąż jestem
gruba. Złapałam się za obojczyki, które jeszcze nie wystawały jak powinny i
poczułam grudy tłuszczu pod nimi – nie dobrze, to na pewno przez to, że wczoraj
odpuściłam. Wystają mi też paskudne boczki, boże jaka jestem słaba. Kurwa,
nienawidzę tego swojego ciała, walczę z nim, a ono dalej swoje. Może to bez
sensu? STOP! Koniec negatywnych myśli. Namydliłam się i nałożyłam szampon na
moje krótkie włosy. Spłukując się dokładnie zauważyłam, że znowu wypadają mi
włosy. Była to pora na zwiększenie dawki preparatu ochraniającego włosy. To na pewno
przez to miasto – brudne powietrze, fatalna jakość żywności. Wytrują nas zanim
zdążymy się obejrzeć. Jeszcze tylko ogoliłam całe swoje ciało i przed Anią
świat stoi otworem. W szlafroku wróciłam do pokoju i założyłam garderobę
starannie przez siebie przygotowaną. Prosty, czarny top, do tego czarne figi. Na
to kwiecista sukienka przed kolano z małym dekoltem – niektóre dziewczyny z
uczelni mówiły, że to dziecinnie wygląda, ale tak jakby one się znały na
modzie. Zdecydowanie wolałam swoje koleżanki z Internetu – motylki. Klasnęłam
radośnie w dłonie, wzięłam swoje iPod’a nano, puściłam piosenkę „You’re
beautiful” w wykonaniu przystojnego James’a Blunt’a i byłam gotowa przygotować śniadanie dla rodziców. Lubiłam to robić, gdyż w ten sposób odciążałam moją Mamę, która
razem z tatą tak ciężko pracują na nasze utrzymanie. Weszłam więc do naszej
ślicznej jasnozielonej kuchni i zacząłem od mojego porannego miksu. Wstawiłam
wodę na kawę, przygotowałam sobie poranną porcję tabletek – guarana, johimbina,
l-karnityna, coś na włosy, multiwitamina – wybrana specjalnie, by praktycznie
nie miała kalorii i dodatków. Do tego szklanka wody i dwa wafelki ryżowe –
skoro mam dzisiaj dać z siebie tyle, muszę zjeść więcej. Dla rodziców zrobiłam
jajecznicę z odrobiną cebuli i szynki, przyprawioną szczypiorkiem oraz odrobiną
soli i pieprzu na wierzch. Dodatkiem były tosty ze słonym masłem czosnkowym,
lecz czosnkowym delikatnie, by nie sprawiało rodzicom problemów z trudnym
oddechem. Gdy już kawa ostygła wypiłam ją razem duszkiem biorąc swoją poranną
porcję „apteki” – lubiłam to nazywać w ten sposób, dla zabawy i przekory. Dwa wafelki
jadłam – jak zawsze – powoli, gdyż uważam, że dobrze w porannej zawierusze mieć
kilkanaście minut na zjedzenie śniadania – najważniejszego posiłku podczas
dnia. Porcje dla rodziców zostawiłam przy stoliku z napisaną karteczką „Kocham
Was!”. Wróciłam do pokoju, otworzyłam laptopa i weszłam na forum, by przywitać
resztę motylków, wesprzeć je i otrzymać poranną dawkę motywacji. Poczułam
jednocześnie jak uderza mnie przyjemne uderzenie z mojej „apteki”, ruchy gastryczne
przypomniały o sobie. Szybko więc do toalety, skorzystać, podmyć. Umyłam ręce i
zabrałam się za makijaż. Oczy prosto – czarną kredką, delikatny niebieski cień.
Moje usta mają bardzo ładny naturalny kolor i kształt, więc tylko delikatnie je
podkreśliłam. Kilka psiknięć „Light Blue” i jestem gotowa do wyjścia. Wzięłam
więc spakowaną wczoraj torbę, założyłam sandałki, które ostatnio dostałam od
taty. Podeszłam do lustra, poprawiłam się, uśmiechnęłam szeroko i posłałam
buziaka. Gotowa do wyjścia.
W końcu już siódma.
W końcu już siódma.