Wybiła osiemnasta, koniec na dziś. Wychodzę więc z
tego osobliwego polimerowo-krzemowego lasu. Żeby trochę odpocząć kupiłem sobie
kawę na wynos w jakieś niedrogiej kawiarence. W pobliżu znajdował się park,
wybieram pustą ławkę na uboczu, by chwilę się zrelaksować, wypić moją ulubioną,
społecznie akceptowaną używkę i spróbować wyłączyć świadomość, która na co
dzień zachowuje się jak wygłodniały pies na łańcuchu, przed którym ktoś objada
się krwistym i wonnym posiłkiem. Zerkam więc na ten nieduży skwer. Kawa, czarna, mocna wypełnia mnie ciepłym kofeinowym czarem i oczywiście
papieros, idealne uzupełnienie. Oczywiście nie jest to prawdą, to tylko
głęboko zakorzeniony mechanizm. Z punktu widzenia biologii, nie ma to sensu,
jednak uwielbiam kawę i papierosy. Nie da się ukryć – jestem człowiekiem
żyjącym w ściśle określonych ramach nałogów. Dręczy mnie tylko jedno pytanie,
czy to świat ma ze mną problem, a może tylko ja? Bardzo chciałbym myśleć, że to
świat, jednak rzeczywistość jest inna, wystarczy się rozejrzeć i wznieść ponad
kilka najbliższych osób – dla nich mogę być problemem. Jednak dla „świata”?
Wątpię. Miałkość przytłoczyła mnie, więc odchyliłem głowę do tyłu, zaciągnąłem
się mocno papierosem, przytrzymałem chwilę w płucach i wypuściłem po kilkunastu
sekundach, by później przewentylować się świeżym powietrzem i doprawić kawą. Przymykam
oczy i pozwalam uciec światu gdzieś w dal, jedyną kotwicą jest tutaj kawa i
papieros, gdyby nie one, odleciałbym już dawno w niebyt mojej świadomości.
W końcu odpłynąłem zupełnie. Miałem wrażenie, że po
mimo zamkniętych powiek widzę otaczający mnie park. Podniosłem swoje ręce, tak
by zobaczyć swoje dłonie. Poczułem płynącą krew w moich żyłach, gwałtowne
przyśpieszenie pulsu. Delikatny skurcz mięśni szczęki, zupełnie jakbym żuł
jakiś niewidzialny produkt. Świat wydał się jaśniejszy, żywszy. Ktoś dosypał mi
amfetaminy do kawy. Niemożliwe, któremu idiocie nie byłoby szkoda fety, jakby
nie miał możliwości mnie później zobaczyć. Poczułem charakterystyczne skurcze w
żołądku znane wszystkim, który koniec porannego gnicia wyznaczają poprzez
połączenie kofeiny i tytoniu. W ustach odczułem suchoty, jakbym dnia
wcześniejszego spalił przynajmniej czterdzieści papierosów. Odchrząknąłem,
jednak w gardle poczułem tylko piekący ból, jakby oderwał się krwawiący kawał
mięsa. Próbowałem to wypluć, jednak w ustach odnalazłem tylko piach. W końcu
otworzyłem oczy, gdyż zacząłem widzieć złożoną sieć naczyń krwionośnych na moich
powiekach. Świat wydał się jeszcze żywszy, ostrzejszy, piękniejszy. Problemy
odpłynęły w niepamięć, mocno porwane narkotycznym prądem. Jak ja kochałem wtedy
żyć! Mogłem wszystko, wszędzie, z każdym, dowolnie. Czas płynął odrobinę
wolniej, prawie nieodczuwalnie, jednak diametralnie zmieniało to sposób
postrzegania świata. Świat okazał się prostszy, niemalże liniowy. Zacząłem
rozumieć przyczyny i skutki. Rozpierała mnie duma – byłem dumny z samego siebie
i z otaczającego mnie świata. W końcu byłem jego częścią i byłem z nim w
zgodzie. Wstałem z ławki, wyrzuciłem niedopałek i resztkę kawy. Zacisnąłem pięści,
a oczy samoistnie otworzyły mi się najszerzej jak to możliwe – chyba dlatego,
by wchłonąć przez rozszerzone źrenice największą dawkę tego – chwilowo –
pięknego świata. Twarz wykrzywił pokraczny, psychiczny uśmiech.
Właśnie wtedy otworzyło się niebo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz