sobota, 5 stycznia 2013

Jeden: IV

Klik, klik, pik, pik. Osiem godzin dzienne są to dla mnie odgłosy natury. Charakterystyczny wysoki ton, oznaczający wykonanie kolejnego etapu pracy. Etapy te są krótkie, więc pikanie powtarza się co kilka-kilkanaście sekund. Pomnóżmy to przez liczbę wszystkich boksów znajdujących się na hali i w ten sposób otrzymaliśmy mały, sfrustrowany ekosystem. Śpiew ptaków został zastąpiony właśnie przez ten wysoki ton, klikanie w klawiatury odpowiada stukotowi zwierząt przechadzających się po polanach, a szurające dźwięki drukarek, skanerów i kserokopiarek są naszym szumem bujnych koron leśnych. Nie powiem czym dokładnie się zajmuję, gdyż chwila refleksji nad tym byłaby ostatnią rysą na nadkruszonej tafli mojego ego. Boję się nad tym zastanowić, boję się przypomnieć dlaczego nie zajmuję się czymś innym, dlaczego tego nie przerwę, jestem tak słabą jednostką, że zamiast wyrwać się z tego błędnego koła, czy raczej wiru, wolę pielęgnować swoją frustrację i złość.

Wybiła osiemnasta, koniec na dziś. Wychodzę więc z tego osobliwego polimerowo-krzemowego lasu. Żeby trochę odpocząć kupiłem sobie kawę na wynos w jakieś niedrogiej kawiarence. W pobliżu znajdował się park, wybieram pustą ławkę na uboczu, by chwilę się zrelaksować, wypić moją ulubioną, społecznie akceptowaną używkę i spróbować wyłączyć świadomość, która na co dzień zachowuje się jak wygłodniały pies na łańcuchu, przed którym ktoś objada się krwistym i wonnym posiłkiem. Zerkam więc na ten nieduży skwer. Kawa, czarna, mocna wypełnia mnie ciepłym kofeinowym czarem i oczywiście papieros, idealne uzupełnienie. Oczywiście nie jest to prawdą, to tylko głęboko zakorzeniony mechanizm. Z punktu widzenia biologii, nie ma to sensu, jednak uwielbiam kawę i papierosy. Nie da się ukryć – jestem człowiekiem żyjącym w ściśle określonych ramach nałogów. Dręczy mnie tylko jedno pytanie, czy to świat ma ze mną problem, a może tylko ja? Bardzo chciałbym myśleć, że to świat, jednak rzeczywistość jest inna, wystarczy się rozejrzeć i wznieść ponad kilka najbliższych osób – dla nich mogę być problemem. Jednak dla „świata”? Wątpię. Miałkość przytłoczyła mnie, więc odchyliłem głowę do tyłu, zaciągnąłem się mocno papierosem, przytrzymałem chwilę w płucach i wypuściłem po kilkunastu sekundach, by później przewentylować się świeżym powietrzem i doprawić kawą. Przymykam oczy i pozwalam uciec światu gdzieś w dal, jedyną kotwicą jest tutaj kawa i papieros, gdyby nie one, odleciałbym już dawno w niebyt mojej świadomości.

W końcu odpłynąłem zupełnie. Miałem wrażenie, że po mimo zamkniętych powiek widzę otaczający mnie park. Podniosłem swoje ręce, tak by zobaczyć swoje dłonie. Poczułem płynącą krew w moich żyłach, gwałtowne przyśpieszenie pulsu. Delikatny skurcz mięśni szczęki, zupełnie jakbym żuł jakiś niewidzialny produkt. Świat wydał się jaśniejszy, żywszy. Ktoś dosypał mi amfetaminy do kawy. Niemożliwe, któremu idiocie nie byłoby szkoda fety, jakby nie miał możliwości mnie później zobaczyć. Poczułem charakterystyczne skurcze w żołądku znane wszystkim, który koniec porannego gnicia wyznaczają poprzez połączenie kofeiny i tytoniu. W ustach odczułem suchoty, jakbym dnia wcześniejszego spalił przynajmniej czterdzieści papierosów. Odchrząknąłem, jednak w gardle poczułem tylko piekący ból, jakby oderwał się krwawiący kawał mięsa. Próbowałem to wypluć, jednak w ustach odnalazłem tylko piach. W końcu otworzyłem oczy, gdyż zacząłem widzieć złożoną sieć naczyń krwionośnych na moich powiekach. Świat wydał się jeszcze żywszy, ostrzejszy, piękniejszy. Problemy odpłynęły w niepamięć, mocno porwane narkotycznym prądem. Jak ja kochałem wtedy żyć! Mogłem wszystko, wszędzie, z każdym, dowolnie. Czas płynął odrobinę wolniej, prawie nieodczuwalnie, jednak diametralnie zmieniało to sposób postrzegania świata. Świat okazał się prostszy, niemalże liniowy. Zacząłem rozumieć przyczyny i skutki. Rozpierała mnie duma – byłem dumny z samego siebie i z otaczającego mnie świata. W końcu byłem jego częścią i byłem z nim w zgodzie. Wstałem z ławki, wyrzuciłem niedopałek i resztkę kawy. Zacisnąłem pięści, a oczy samoistnie otworzyły mi się najszerzej jak to możliwe – chyba dlatego, by wchłonąć przez rozszerzone źrenice największą dawkę tego – chwilowo – pięknego świata. Twarz wykrzywił pokraczny, psychiczny uśmiech.

Właśnie wtedy otworzyło się niebo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Odsłony w ostatnim miesiącu