Znowu mam napuchnięte spojówki –
pierwsza myśl, która dotarła do mnie rano. Nie miałem pojęcia, która jest
godzina i do końca nie pamiętałem jak się znalazłem tutaj. Trudno, trzeba wziąć
życie na klatę. Otwieram oczy i od razu czuje te moje bogu ducha winne spojówki.
Moje łóżko, to dobrze. Głęboki wdech powietrza i siadam na łóżko. Czuję się jak
Neo odłączony z matriksa. W głowie jeszcze lekko się kręci i do tego zaczyna
boleć. Odnoszę wrażenie, że żyły, tętnice, a nawet same komórki nerwowe
skurczyły się, a krew i myśli przez nie przepływające ledwo mieszczą
się w „szwach” i dlatego tak ten łeb, za przeproszeniem, mnie „napierdala”.
Kolejny wdech – czuję, że płuca i gardło przepalone fajkami. Jestem wspaniały,
kurwa inteligentny, tak że słów mi brakuje. Z resztą teraz słów mi brakuje w
ogóle w zapchanym szlamem gardle. Wstaje, nagła zmiana ciśnienia w czaszce prawie mnie zabija. Poranny
rytuał każdej osoby, która zbyt intensywnie zabaluje. Klucze są, portfel jest, telefon
leży rozwalony na podłodze. Ciężko wzdycham, ale kucam i zbieram elementy, składając
go do kupy. Skończywszy rzucam go na łóżko i zmierzam do toalety. Dobrze, że
wynajmuję tylko kawalerkę, a nie jakąś ogromną willę - do toalety
blisko. Wchodzę i patrzę na sedes. Kolejny ciężki wdech powietrza, odbija mi
się wczorajszym alkoholem dość niebezpiecznie. Przed załatwieniem
porannej toalety przemywam twarz wodą, jest zimna, coś tam dalej czuję, mózg
pracuje, dobrze. Patrzę w lustro. Ziemista cera, oczy malutkie jak u żołnierzy
Wietkongu, źrenice małe, wręcz przerażone wpadającym światłem. Oto człowiek,
oto ja. Każdy, który chociaż raz pokładał we mnie wiarę musiałby być
nieskończenie dumny patrząc na mnie w takim stanie. Niechętnie, bo niechętnie, ale sikam, myśląc o
tym, że będąc wysuszony tak mocno jakbym przeżył własną kremację, mój organizm i tak oddaje
resztki wody. Mocz jest żółty, to oznacza, że nerki jeszcze filtrują. Wspaniale. Wracam do swojej sypialni.
Podnoszę telefon – dwie nieodebrane wiadomości.
Pierwsza – wygrałem jakieś najlepsze auto na
świecie, wystarczy wysłać smsa za 40 zł. Patrzę ponownie, faktycznie 40 zł,
coraz bardziej bezczelni się robią, albo ludzie coraz to bardziej naiwni. No
tak, jako masa jesteśmy tylko trzodą, niestety. Druga wiadomość bardziej
zaskakująca „Dzięki za wczoraj. Do zobaczenia.” – numer oczywiście nieznany i niezapisany.
Uroki przetartego filmu. Dzięki alkoholowi oczywiście kamerzysta gdzieś
wyszedł, a ja zostałem z pustym skryptem. Zajebiście, nie wiem co mam zrobić.
Gratuluję sam sobie w myślach. Boże, jak ja sobą gardzę. Niestety wiem, że
jestem inteligentny, być może wielkiej wiedzy nie mam, jednak myślę szybko,
nawet na tym jebanym kacu mój mózg i moje myśli są jak rakiety, do tego poruszające się we wszystkich kierunkach przestrzeni mojej świadomości jednocześnie. Gardzę
sobą tym bardziej, że zamiast rozwijać się - gniję. Mam co jeść, w co się ubrać,
mam nawet kilka bliskich i bliższych osób, więc teoretycznie świat stoi przede
mną otworem. Jednak całe dnie siedzę, grzebiąc w Internecie, poczytam jakąś
książkę i wszystko na co mnie stać. Żrę, sram, melanżuję, śpię. Gniję. Sam siebie w to wpędziłem
i sam dalej brnę. Najbardziej mnie bawi to, że refleksje na temat mojego życia
przychodzą do mnie wtedy, kiedy mam kaca lub w środku nocy. To jakiś paradoks.
Mam plan na zmianę swojej osoby tylko wtedy, kiedy mam doskonałe wymówki, by nie
zrobić czegokolwiek. Eh, nieważne. Dobrze byłoby jakoś zastanowić się nad tym,
kto mi napisał wiadomość. Zacząłem wczoraj bawić się ze znajomymi, potem
wyszedłem z baru i stwierdziłem, że przejdę się dokoła tego miasta. Miasto
kultury, hipsterów i indywidualności takich, że każdy taki sam. Dobra, najpierw
podstawowa higiena, coś zjeść, potem się pomyśli „jak żyć superbohaterze?”.
Nudności. Wspaniale, po prostu
wspaniale. Lecę szybko do toalety, klękam nad muszlą i uwalniam wszystkie swoje
żale. Jest mi tak smutno, że czuję skurczę w trzewiach. Są tak intensywne, że
przypominają mi torsje. Z bólu i obrzydzenia samym sobą łzy ciekną mi po policzkach.
Przecieram twarz papierem toaletowym i ruszam pod prysznic. Zmyję z siebie
resztki wczorajszego dnia, nawodnię ciało i postaram troszkę oczyścić myśli
gorącą wodą. Cóż innego pozostaje mi zrobić? Mógłbym ruszyć się do monopolowego
po jakieś piwo, najlepiej miodowe, ale na szczęście mam resztki rozsądku,
jakieś okruszki samozaparcia, które nie pozwalają mi kompletnie zapaść się w
zimną i gęstą toń alkoholu. Ściągam więc przepocone bokserki i wchodzę do
kabiny. Gorąca woda jest przyjemna, wręcz relaksująca. Głęboki wdech i płytki
wydech. Przy poważniejszych wydechach boli mnie gardło, to przez ćmiki. Sikam pod
siebie jak każdy facet, tak każdy, nie walczę z tym. W obliczu kaca i czającej
się w pobliżu depresji to już na pewno każdy jeden. Jak tutaj wspaniale nie ma
problemów. Mój azyl, prosty, pozwala się zrelaksować i uciec od życia. Życie
wymaga działania i robienia rzeczy. Ja tak strasznie tego nie chcę, a już na
pewno nie teraz. Nie mam ochoty robić czegokolwiek, czasem myślę, jak świetnie
byłoby przestać istnieć na kilka dni. Odpocząć od mojego umysłu, umysłu którego
nie mogę opanować, a dziś jest szczególnie szybki, więc szczególnie boli mnie
nędza mojej osoby, brak działań. Ciepła woda nieszczególnie pomaga. Do tego trzeba
już wychodzić, bo rachunki niestety są, a woda za darmo nie jest. Wycieram się
i zakładam świeżą bieliznę. Fizjologia przypomina o sobie. Umyłem się tylko po
to, żeby to sprofanować, wspaniale. Idę więc do lodówki, pusto. Są jakieś
rzeczy tam, ale niestety nic co mi odpowiada. Muszę zacząć robić zakupy na
tydzień czy coś, w jakimś supermarkecie, będzie taniej i lepiej. Wkładam więc dżinsy
i świeżą, jasnobłękitną koszulę. Umyłem się niedawno, a mam wrażenie – pewnie
jeszcze prawdziwe – że już śmierdzi ode mnie dniem wczorajszym i wszystkimi
głupotami, które wczoraj z ogromną dumą robiłem, a teraz okrywają grubo utkanym
płaszczem wstydu. Przynajmniej nie mam siniaków, nikt mnie nie okradł –
pocieszam się fałszywie. Mój mózg jest na tyle popierdolony, że myśląc
jednocześnie ocenia wartość tych myśli, zupełnie jakbym miał rozdwojenie jaźni.
Jak „boska dwójca”. Jestem ja i drugi ja, który jest zimny, rozsądny i bardzo mocno
oceniający moją osobę, zazwyczaj negatywnie… prawdziwie.
Staję przed lustrem, psikam się
jakimiś perfumami, żeby nie śmierdziało tak ode mnie, kilka oddechów na
uspokojenie i dodanie pewności siebie. Pora wyjść, założyć uśmiech oraz
przyjemny głos, a wszystko na czym teraz mogę się skupić, to fakt, że muszę być,
bo nie stać mnie na życie, jestem taki słaby, że potrafię tylko być. Otwieram
więc drzwi i wychodzę. Spróbuję żyć, może tym razem się uda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz