Dochodzę już do siebie - na szczęście nie mam teraz na myśli trzeźwości - pozostało już tylko kilka kroków. Blok w którym mieszkał, ma za sobą już lata świetności. Cała okolica jest trochę jakby z książki Kafki. Nie wiem, czy to mój umysł wypacza, czy świat sam w sobie jest taki brudny, ale wchodząc tu czuję zawsze jakbym zakładał okulary paranoika i wykręcone drzewa i krzaki chciały mnie dopaść swoimi suchymi gałęziami, a budynki groźnie pochylają się i obserwują z niewypowiedzianą pogardą wylewającą się ze starych cegieł.
Idę do toalety opróżnić pęcherz i przeglądam się w lustrze. Pustka. Chyba dziś coś we mnie pękło i ostatnie iskry - z ogniska rozpalonego wewnątrz każdego z nas - zgasły. Cholera, faktycznie musi być coś ze mną nie tak. Widziałem, że moje spojrzenie było lekko zamglone i nie pierwszy raz mi się przytrafia przeglądać się w lustrze nietrzeźwym, ale po drugiej strony alkoholowej mgiełki zawsze choć odrobinę przebłyskiwała nadzieja. Teraz naprawdę jest zwyczajnie pusto. To bardzo niepokojące uczucie, które powoduje odłączenie się naszej świadomości, jakby ta wolała uciec i obserwować z bezpiecznego dystansu rozpadającą się psychikę i dogorywającą samoocenę.
Położyłem się w łóżku na plecach i przetarłem dłońmi twarz. Momentalnie oblałem się potem, a świat zaczął niepewnie wirować. Przewróciłem się na bok i podkuliłem nogi, szukając schronienia przed gorszą częścią konsumpcji alkoholu w pozycji embrionalnej.
Chyba właśnie teraz jestem na psychologicznym dnie. Nie czuję się ludzki, czuję się obserwatorem. Chyba zaczynam doceniać ten stan, chyba przestałem być normalny, chyba widzę świat klarowniej niż kiedykolwiek wcześniej. Znalezienie się na tego typu dnie ma swoją zaletę - już nie musisz pływać w nieokreślonej materii uczuć, zachowań i kultury. Będąc na dnie możesz twardo stąpać po gruncie, a nawet biec. Nie możesz tylko zapomnieć, że jesteś na dnie, a nie na szczycie. Może wydawać się zaskakujące, lecz właśnie będąc na dnie lub na samym szczycie łatwo zatracić właściwą perspektywę i pozwolić na jej obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Sądzę, że mi się to nie przytrafi, mam świadomość, że chodzę po dnie, a nie po szczycie - muszę teraz mocno tego trzymać.
Miasto po raz wtóry pokazując mi swoje wstydliwe oblicze pełne obrzydzenia rzeczywistością i trzeźwością zmieniło coś we mnie. Wydaje mi się, że teraz rozumiem więcej, szybciej, bardziej! Uważam, że moje odczucie zupełnego upadku moralnego pozwoli mi szczerze zrozumieć innych ludzi. Nie mam przecież zasad, mogę na wszystko patrzeć oczami drugiej osoby. To chyba jakiś ostateczny rodzaj empatii, polegający się na wyrzeczeniu siebie. Chcę poznawać ludzi. To takie dziwne uczucie, do tej pory pamiętam, że tylko nimi gardziłem, a teraz... pustka. Nie myśl sobie, że uważam się za boga, za oświeconego. Jeśli mamy szukać odpowiedniego określenia, to jestem po prostu nikim. Nikt nie może czuć, ani oceniać. O ironio - najpierw trzeba zostać nikim, by stać się kimś. Musiałem spalać się doszczętnie przez lata, by w końcu w popiołach samego siebie odnaleźć jakąkolwiek prawdę. Obawiam się, że w tym stanie będę skłonny kogoś skrzywdzić, a nie jestem sędzią, ani katem.
Tak bardzo boje się swojego życia, że chyba wolę spróbować życia kogoś innego.